piątek, 30 września 2011

Zabawa w Miłość - Margaux Fragoso

Zastanawiałam się jak zacząć tego posta tak, żeby nie streścić w nim całej książki. 
Jest to autobiografia dziewczynki (teraz już dorosłej kobiety), która przez kikanaście lat swojego życia żyła "w związku" z pedofilem. Książka szokuje o tyle, że temat pedofilii nie często pokazywany jest oczami dziecka i to w tak realny sposób. Pokazana jest tu sprytna manipulacja oprawcy, próba wymuszenia poczucia winy i uzależnienia dziewczynki od siebie. Ponad to jest tu ukazany cały proces zmian jaki wywołuje ten "związek" w psychice dziecka, i jak trudno jest się od tego uwolnić.
Na mnie zrobiła ogromne wrażenie i chociaż momentami czułam obrzydzenie, musiałam ją doczytać do końca. Wydaje mi się, że każdy rodzic powinien przeczytać tę książkę.
Chociaż nie mam jeszcze dzieci zaczęłam się zstanawiać czy ja byłabym w stanie, w porę zauważyć, że coś się dzieje. W przypadku rodziny Margaux było to utrudnione chorobą psychiczną matki i alkoholizmem ojca, ale czy w tzw. normalnej rodzinie byłoby to łatwiejsze? Nie wiem. Książka zdecydowanie daje do myślenia.
Świetnym podsumowaniem są słowa Alice Sebold (autorki Nostalgii Anioła, książki która opowiada o zgwałconej i zamordowanej dziewczynce, która przygląda się z nieba temu  co po jej śmierci dzieje się na ziemi):

Margaux Fragoso robi coś niewyobrażalnego: humanizuje pedofila. W ten sposób czyni jego zbrodnie jeszcze bardziej przerażającymi. Obraz tej relacji jest szokujący i odkrywczy. Jako opowieść ofiary jest poruszający, jako dzieło literacie - genialny.

zdjęcie ze strony merlin.pl

czwartek, 29 września 2011

Malinka i pomarańcza

Czyli pachnące lakiery MIYO.


Jak już wspominałam lakieroholiczką raczej nie jestem. Mimo tego jak tylko zobaczyłam no blogu Guinessi i Ewalucji te cudeńka wiedziałam, że muszę je mieć. Najbardziej chciałam zieloną papaję - ale nie było. Jednak skoro już udałam się do sklepu, to dlaczego by nie wziąć czegoś innego? Jak pomyślałam tak  zrobiłam, i w cenie 5,49 sztuka, nabyłam dla siebie 2 lakiery z tej kolekcji.
Lakiery są małe, mają 8 ml (dla porównania Essie ma 15 ml), co dla mnie jest ogromnym plusem. A to dlatego, że jeszcze nigdy w życiu nie zużyłam żadnego lakieru (nawet bezbarwnego). Dlatego też wersje mini są przeze mnie nad wyraz pożądane.
Zdecydowałam się na orange i raspberry.
Wąchając lakiery w opakowaniu śmierdziały tak samo jak każdy inny lakier, a może nawet i bardziej. Dlatego też, mocno powątpiewałam czy po wyschnięciu będą pachnieć. Okazało się, że pachną. Może nie jest to zapach maliny czy pomarańczy, ale pachną bardzo przyjemnie. Bardziej spodobał mi się zapach malinki - coś jak kwaśna guma balonowa Hubba Bubba (pamiętacie?). Niestety zapachy nie są trwałe a szkoda. Chociaż tak sobie myślę, że w moim przypadku wynika to z faktu, że nie zmywam naczyń w rękawiczkach.
Konsystencja trochę bardziej lejąca niż Essie, ale też całkiem niezła we współpracy. Pędzelek dość mały, ale dobrze się nim maluje, przynajmniej nie maluję od razu skórek ;p.
Jeśli chodzi o krycie - malina kryje dość dobrze już przy jednej warstwie. Pomarańczka trochę gorzej, konieczne są dwie warstwy i do tego trochę smuży. Kolory bardzo mi sie podobają, orange opalizuje trochę na różowo - starałam się  uchwycić ten efekt na zdjęciach, ale chyba mi nie wyszło. Zaś co do malinki,  gdyby nie złoty shimmer mogłaby z powodzeniem udawać Essie No Bundariess, który pokazywałam tutaj. Trwałość całkiem niezła - bez topa na moich pazurach 3 dni - i zaczynają się ścierać końcówki - co w sumie uważam za sukces.
Moim zdaniem za tą cenę na prawdę warto.
Na zdjęciach 1 warstwa maliny i 2 warstwy pomarańczy



Pamiętacie, wspominałam, że mam zamiar zorganizować małe rozdanie jak będę miała setkę obserwatorów? Jeszcze trochę Was brakuje, ale co to szkodzi zacząć już zbierać nagrody? Dlatego też, zakupiłam specjalnie do mojego rozdania kolor lilac. Poniżej zdjęcia. Jest to kolor jagód z dodatkiem srebrnego shimmera. Mam nadzieję, że się spodoba :)


środa, 28 września 2011

Black Head Nose Clay Mask

Swego czasu w internecie na pewnym blogu można było podziwiać (wątpliwej urody) możliwości tej maski. Skuszona jej niesamowitą skutecznością i chęcią wydania wojny moim wągrom postanowiłam nabyć ją drogą kupna na eBayu. Przyleciała do mnie z Korei Południowej i wzbudziła wielką nadzieję.


Niestety szybko nadzieja zamieniła się w rozczarowanie i już Wam piszę dlaczego.

Pierwsze co rzuca się w oczy to nawa "Clay Mask", racja jest to prawdziwy klej :-P. Ciężko to to nałożyć bo klei się do wszystkiego, a zwłaszcza do palca, rzekłabym nawet, że palec mam bardziej obklejony niż nos. Trzeba uważać jaką ilość nakładamy, bo jeśli damy jej za mało to będzie ją ciężko oderwać (a przecież właśnie to odrywanie jest najważniejsze), a jeśli damy za dużo to nie wyschnie i oderwać też się nie da bo będzie się ciągła jak guma. Kiedy już nam się uda określić jaka ilość jest tą ilością odpowiednią nakładamy i czekamy kilka minut aż wyschnie. Następnie należy ją zerwać dość energicznym ruchem. Bałam się, że będzie bolało, ale nie.
Nie boli pewnie dlatego, że nie wyciąga z porów tego co powinna wyciągnąć. Gdybym Wam pokazała zdjecie przed i po nie byloby różnicy (ale wolę Wam tych niesmacznych widokow oszczędzić). Nie wiem co robię nie tak, czy moje pory są jakieś niekomaptybilne czy co, ale ta maska wg mnie nie robi nic. O wiele lepiej sprawdziła się mieszanka mleka i żelatyny, którą podpatrzyłam w filmiku u AgaBil.
Moim zdaniem jest to kosmetyczny bubel, nie polecam.

poniedziałek, 26 września 2011

Balsamo hidratante para labios

Do dziś nie mogę odżałować, że nie zrobiłam zakupów w KIKO, jak tylko miałam okazję. Naiwnie myślałam, że pewnie w każdym innym odwiedzanym przeze mnie mieście, będzie ich sklep. Niestety srodze się rozczarowałam. Nie oznacza to jednak, że nic nie kupiłam. Był to jednak zakup podyktowany koniecznością. 
Ponieważ zapomniałam zabrać w podróż balsam do ust, a miałam z nimi problem, udałam się do apteki. Pani początkowo na moje pytaie o "lip balm" nie skojarzyła o co chodzi, ale język migowy zawsze pomaga ;-). Wyciągnęła jakaś pomadkę z pod lady, ale ja kątem oka zauważyłam Carmex. Tyle o nim słyszałam naYT czy czytałam na blogach, ale jakoś nigdy nie było okazji by kupić, więc stwierdziłam, czemu nie. Okazało się, że jest to ulubiony specyfik do ust Pani farmaceutki :), na migi pokazała mi, że jest on na prawdę skuteczny.



Co tu dużo mówić, Pani farmaceutka miała rację! Pierwsza aplikacja i już ulga. Praktycznie jedno maźnięcie a produkt trzymał się na ustach prawie cały dzień. Jak smarowałam nim usta na wieczór przed snem to rano jeszcze go czułam. Poradził sobie z moim kłopotem w 24h, co dla mnie jest niesamowite. Jedyny minus jaki widzę w tym produkcie to konieczność grzebania paluchem, dlatego następnym razem kupię wersję tubkową. Co może niektórym osobom przeszkadzać? Efekt chłodzenia, wydaje mi się, że zawdzięcza go Mentholowi w składzie.
W Hiszpanii Camex kosztował 5,5 euro.
Na pewno zagości na dłużej w mojej kosmetyczce bo po pierwsze jest strasznie wydajny, a po drugie nawet mój ulubiony balsam Cinique  nie dawał takich efektów.

Skład dla zainteresowanych

Pomimo żółtego koloru na ustach jest bezbarwny

piątek, 23 września 2011

Rozdanie u Kamusi

Skoro jest tam paleta Sleek nie mogłam nie spróbować.


Do wygrania:
Paleta Sleek - Au Naturel
Samoopalacz - Santa Monica
Odsypka Korundu do mikrodermabrazji (wystarczy na sporą ilość użyć)
Próbka oleju kokosowego
Próbka bronzera - L'oreal Glam Bronze
Ozdoby do paznokci
Mixing Medium
Próbka La Roche Posay - Anthelios SPF 50
Próbka kremu Ziaja
odsypka skrobii kukurydzianej do używania jako puder matujący
Pilniczek

wtorek, 20 września 2011

Co tygryski lubią najbardziej?

No właśnie, co?
Zakupy?
No pewnie, ale nie tylko.
Co może być lepsze od zakupów?
Prezenty, zarówno te które komuś dajemy, jak i te które same dostajemy.
Zatem nie przedłużając pokazuję Wam co ostatnio dostałam.


Z gorącej Grecji przyleciały do mnie żel pod prysznic i masło do ciała greckiej firmy (zaskakujące prawda ;-p) Korres . Większość z Was pewnie już zna tę markę, a jeśli nie to polecam się zapoznać, bo mają bardzo ciekawe kosmetyki naturalne. W Polsce można zakupić ich produkty w Syforze, ale za jakieś kosmiczne pieniądze. O wiele bardziej opłaca się pojechać na wakacje do Grecji :)



Żel ma zapach cytryny z bazylią - bardzo odświeżający, taki jak lubię (czy ja już wspominałam, że lubię cytrynę pod każdą postacią?). Jest wydajny, dobrze się pieni, nie za mało nie za mocno czyli tak akurat. Po umyciu skóra jest gładka i pachnąca. Bardzo mi przypadł do gustu. Jak pojadę do Grecji na pewno się zaopatrzę :)
Masło do ciała zaś ma dość specyficzny zapach. Nie wiem czy tak pachnie guava, ale podoba mi się. Sama nie wiem co mi przypomina. Jednak nie zapach jest tu najważniejszy, ale właściwości masełka. Bardzo podoba mi się opakowanie, bo nie muszę grzebać łapkami jak w masłach TBS. Wyciskam tyle ile potrzebuję. A uwierzcie na prawdę nie potrzeba wiele. 
Guava jest źródłem witaminy C - czyli mojej ulubionej witaminy, która jest silnym antyoksydantem. Podobno ma wspomagać syntezę kolagenu w skórze, ale nie wierzę żeby to masło miało takie właściwości. Do tego masło shea i ekstrakt z pigwy, które mają właściwości wygładzające i nawilżające. Następnie olejki ze słonecznika, awokado i migdałów o właściwościach przywracających skórze elastyczność i gładkość.Czyli jaki widać sama dobroć :). Do tego nie zawierają silikonów i olejów mineralnych.

Testowałam go na poparzonej skórze, a właściwie, na spalonej skórze. Świetnie sobie poradził, przywracając poparzone miejsca do stanu używalności. Bardzo dobrze się wchłania, nawet na zdjęciu widać, że na krawędziach już zaczął ;p. Skóra jest teraz gładka i nie ma śladu po oparzeniu. Jedynym minusem dla mnie jest to, że zostawia tłustą warstewkę. Pewnie wynika to z tego, że jest przeznaczonych do bardzo suchej skóry, zwłaszcza na łokciach, kolanach czy piętach. Dlatego stosuję go na noc, a rano skóra jest gładka jak jedwab. Chętnie bym spróbowała jeszcze figowego i pigwowego, chociaż patrząc po opisie to poza zapachem właściwości mają praktycznie te same :).

Ze swojej strony gorąco polecam produkty Korresa (te które miałam okazję wypróbować) i dziękuję mojej Kuzynce za miły i trafiony prezent :*

Skład

Drapaki twarzowe

Czyli słów kilka o peelingach do twarzy, na punkcie których mam absolutnego hopla. Peeling to dla mnie podstawa pielęgnacji. Chociaż często słyszę od różnej maści kosmetyczek, że jeśli już to w moim przypadku powinnam używać peelingów enzymatycznych (ze względu na naczynka), i tak wiem swoje. Jeśli mam do wyboru peeling mechaniczny i enzymatyczny raczej na pewno wybiorę ten pierwszy.

Aktualnie mam na stanie 2 peelingi mechaniczne (ah ten projekt denko):  Nivea White Extra Cell Repair i Himalaya Herbals Walnut Scrub.

Na pierwszy ogień idzie Himalaya Herbals.
Kupiłam go w aptece internetowej Słonik, jednak obsługa i realizacja zamówienia była przeprowadzona w taki sposób, że raczej odradzam niż polecam zakupy w owej aptece. Zrobicie jak uważacie.
Wracając do tematu, niestety nie pamiętam ile kosztował, ale aktualnie mają na stronie 75 ml za 9 zł, ja mam 150 ml. Opakowanie standardowe, miękka plastikowa tuba, dzięki której łatwo dozować ilość produktu. Na twarz zużywam wielkość małego orzecha włoskiego, co przekłada się na bardzo dobrą wydajność produktu.
Co mówi producent:

Piling z dodatkiem orzecha włoskiego wyjątkowo skutecznie oczyszcza pory i usuwa zaskórniki oraz zanieczyszczenia, których nie usuwa codzienne mycie twarzy.Preparat delikatnie złuszcza martwe komórki naskórka. Zawiera ekstrakt z jabłek - substancję kojąco-antyseptyczną i keratolityczną pomagającą w usuwaniu fragmentów martwego naskórka. Granulat z łupin orzecha włoskiego ściera zanieczyszczenia, usuwa zaskórniki. Olej z kiełków pszenicy jest bogatym źródłem witaminy E. Naturalne składniki zawarte w peelingu oczyszczają, odżywiają i nawilżają skórę, powodując, że staje się gładka i świeża.

Na pewno usuwa zanieczyszczenia, złuszcza martwy naskórek, a po użyciu twarz jest miękka i nawilżona. Tu się wszystko zgadza. Natomiast nie usuwa zaskórników (chyba musiałabym papierem ściernym zetrzeć skórę, żeby usunąć zaskórniki), producenta trochę poniosła fantazja. Może i owszem są mniej widoczne, ale na pewno są. 
Zresztą jeszcze nie spotkałam peelingu, który usuwałby zaskórniki i w takie bajki nie wierzę. Konsystencja dość zwarta z widocznymi i dość sporymi drobinkami. Moim zdaniem pachnie jak Aqua Mirabilis z Lusha, bardzo lubię ten zapach.
Zatem jeśli nie oczekujesz, że zaskórniki będą się zachowywać po tym peelingu niczym Hudini na swoim pokazie, to jest to produkt wart wypróbowania, zwłaszcza że cena jest bardzo przystępna. Minus za dostępność, niestety nie widziałam tych kosmetyków w żadnej drogerii w mojej okolicy.

Skład dla zainteresowanych
Drugi to Nivea White Extra Cell Repair
Przyleciał do mnie jako prezent od koleżanki z azjatyckich wojaży. Jest niedostępny w Polsce bo to produkt na rynek azjatycki, tam gdzie biała skóra jest w cenie :) Opakowanie podobnie jak Himalaya - plastikowa tuba. Wielkość 100 g.
Wg producenta ma pomóc w walce z przetłuszczającą się skórą, rozjaśnić przebarwienia i generalnie rozświetlić skóre, a mikrogranulki peelingujące mają złuszczać naskórek jednocześnie nie pozbawiając skóry jej naturalnej równowagi.
W przypadku mojej mieszanej cery i lekko błyszczącej się strefy T (a właściwie głównie czoła) nie zauważyłam jakiś spektakularnych efektów. Myślę, że przy skórze tłustej też by raczej nie podziałał. Więc walkę z przetłuszczającą się skórą możemy włożyć między bajki.
Czy rozjaśnia przebarwienia? Powiem tak, generalnie rozświetla skórę, nie wiem jak, ale rozświetla. Przez to przebarwienia wydają się rozjaśnione, ale jest to efekt raczej krótkotrwały i regularne stosowanie nic tu nie pomaga. Drobinki są niewidoczne i bardzo drobne,  świetnie radzą sobie z martwym naskórkiem. Do tego jest bardzo wydajny za co należy się plus. Mam go już trochę czasu a dopiero zużyłam połowę.
Minus, jeden ale ogromny - dostępność. Jak wspominałam jest to produkt dedykowany na rynek azjatycki, więc zostaje nam tylko ebay.

Jak tylko zużyję te dwa kupię sobie peeling z wit. C z The Body Shop - miałam próbkę i byłam zachwycona. Niestety cena nie była już tak zachęcająca - bo 65 zł za bodajże 75 ml to nie jest mało.

Skład



Po lewej Himalaya po prawiej Nivea

niedziela, 18 września 2011

Moje zdanie o ....

Suchym olejku oraz mleczku do ciała firmy NUXE , które pokazywałam Wam tutaj.

zdjęcie pochodzi ze strony riviera-para.com


zdjęcia pochodzi ze strony www.dermstore.com
Ja mam wersję mini tych produktów, która była dołączona do kremu. Za całość zapłaciłam 65 zł + wysyłka.
Olejek ma 10 ml a mleczko 15 ml. 
O ile przy olejku ta wielkość pozwala już ocenić produkt to przy mleczku niekoniecznie.

Zacznę może więc od olejku:
Po pierwsze drobinki - dają jakiś efekt tylko na opalonej skórze, więc nie jest to produkt dla bladziochów, na twarzy czy włosach raczej ich sobie nie wyobrażam, więc tam nie stosowałam. Fajnie się mienią w słońcu dając efekt błyszczącej skóry (coś jak wampirza skóra :-P tylko opalona), ale ciężko je zmyć, zwłaszcza z dłoni, a na dodatek lubią migrować na ubrania. Dla mnie to duży minus. Olejek nie nawilża raczej natłuszcza, ale jednocześnie nie zostawia tłustego filmu. Sprawia, że skóra jest jedwabista w dotyku a przy tym się nie klei. I to jest plus. Jednak plusów jest za mało, żebym skusiła się na pełnowymiarowy produkt. Jest to raczej gadżet niż coś co trzeba mieć w swojej łazience. Mnie nie zachwycił.

Co do mleczka, jaki już wspominałam 15 ml to trochę mało, żeby ocenić jego właściwości pielęgnacyjne. 
Na pewno nie jest to mleczko, tylko balsam do ciała - mleczko ma inną konsystencję. Pięknie pachnie, łatwo się wchłania, zostawia skórę nawilżoną i pachnącą. Nie klei się, nie zostawia tłustego filmu. Jednym słowem zapowiada się bardzo fajnie i chętnie wypróbowałabym pełnowymiarowe opakowanie. Trudno mi powiedzieć czy na dłuższą metę poprawiłby kondycję skóry, dlatego może jak wykończę inne mazidła do ciała kupię ten balsam. I wtedy pozwolę sobie na pełna recenzję.

A czy Wy miałyście jakieś doświadczenie z tymi kosmetykami? Jakie jest Wasze zdanie?

sobota, 17 września 2011

SkinFood Lemon Pack

Kolejnym azjatyckim kosmetykiem, który przypadł mi do gustu jest peeling enzymatyczny firmy SkinFood

Kupiłam go na ebayu za ok. 10$ (przesyłka darmowa). Opakowanie to taki plastikowy kubeczek przypominający jogurt czy coś w ten deseń (nawet mi się podoba). 
Jak widać na zdjęciu powyżej opakowanie mieści w sobie 100 gram produktu.\.
Konsystencja przypomina żel z mikrogranulkami. Najpierw delikatnie masuję twarz tym żelem, potem zostawiam na chwilkę a następnie zmywam ciepłą wodą.
Efekt: skóra rozświetlona i miękka, zaczerwienienia zniwelowane.
Jest to bardzo delikatny peeling, który krzywdy nie zrobi. Kolejnym plusem jest jego wydajność, na całą twarz wystarczy odrobina wielkości orzecha włoskiego.
Do tego nie uczula, przynajmniej mnie :-P. Może to głupie, ale podoba mi się jego kolor w opakowaniu.
Całkiem przyjemny w użyciu i moim zdaniem wart wypróbowania, ale raczej na zasadzie zakupów "przy okazji".
Minus to zapach. Na początku bardzo mi się podobał, ale z biegiem czasu coraz bardziej przypominał zapach taniej kostki do WC, a jest to zapach raczej mało pożądany w kosmetykach do twarzy..
W skali od 0 do 5 daję 3.



Dla zainteresowanych skład:

Z innej beczki

Wspominałam Wam na początku, że wadą mego charakteru (zapewne nie jedyną) jest słomiany zapał. Staram się z tym walczyć, ale obawiam się, że jest to walka z wiatrakami.
Swego czasu zapałałam miłością do rękodzieła a dokładniej do filcowania. Niestety miłość już przeminęła, ale z chęcią pokażę wam moje wytwory, które praktycznie wszystkie zostały porozdawane, tak że nic mi nie zostało (niestety nie wszystko fotografowałam, więc zdjęć nie będzie za dużo).



wtorek, 13 września 2011

Beauty Friends ...

czyli koreańskie maski ala Hannibal Lecter :-)

Przy jakiś zakupach z ebaya dostałam jedną czy dwie gratis i przypadły mi na tyle do gustu, że postanowiłam zamówić wszystkie.
Kilku brakuje bo już wykorzystałam

W skład zestawu wchodzą: ziemniak, zielona herbata, cytryna, mleczko pszczele, witaminy, granat, aroma (zapach), aloes, ogórek, koenzym Q10, kolagen, algi, zioła, czerwony żeń-szeń, perła, maliny, fasola mung, owies, arbutyna, pomidor i kiwi. 
Co to jest?
Jak nazwa wskazuje sheet mask - czyli bawełniana maska, którą nakładamy na twarz. Należy uważać przy otwieraniu opakowania bo maska jest dość mocno nasączona i potrafi nabrudzić przy braku ostrożności. Co widać nawet na zdjęciu poniżej.


Maska jest dość sporych rozmiarów w związku z czym trochę niewygodnie się nakłada  bo trzeba ją odpowiednio pozaginać. Nie wiem jak Azjatki, które mają przecież drobne twarze, sobie z tym radzą. Trochę mnie to denerwuje, ale nie na tyle by ich nie używać.


Generalnie pomimo tego, że mają wpisane różne właściwości na opakowaniu,  moim zdaniem wszystkie robią to samo, czyli:

- nawilżają
- wygładzają skórę
- rozświetlają
- łagodzą zaczerwienienia

Jednym słowem twarz jest po nich przyjemna w dotyku i w moim przekonaniu szczęśliwa (ależ to brzmi ;-P). Całkiem fajna rzecz, jednakże ta mnogość rodzajów to w moim odczuciu tylko taki chwyt marketingowy. Zaletą jest też cena bo za 9,68$ można na ebayu kupić aż 15 masek, co jest całkiem przystępną ceną.
Jedyny minus jaki znalazłam to zapach, ale dotyczy to tylko wersji ziemniaczanej - ona na prawdę pachnie ziemniakami. A nie jest to zapach, który chciałabym czuć. Pozostałe pachną dość przyjemnie chociaż nie wiem czym.

Maskę mogę porównać do podobnego produktu z oriflame (Royal Velvet), która miała intensywnie rewitalizować a robiła dokładnie nic. O przepraszam, robiła coś - śmierdziała alkoholem. W porównaniu do tego bubla Beauty Friends to zupełnie inna liga.

Moim zdaniem warte wypróbowania.

poniedziałek, 12 września 2011

Zdjęcia

Poniżej kilka zdjęć z Hiszpanii


Ronda
Schody Śródziemnomorskie - Giblartar
Magot
Wąwóz w El Chorro
Targ ryby w Maladze
Katedra - Granada
Pałac Karola V w Alhambrze - Granada
Alhambra
Alhambra
Nerja
Arena korridy w Maladze

Targ rybny w Maladze

Najlepsze owoce morza w Sewilli

Alcazar - Sevilla
Symbol Granady


Hiszpania choć niezaprzeczalnie piękna nie zrobiła na mnie kolosalnego wrażenia. Pozazdrościć można pogody, pięknej architektury (w większości przypadków będącej pozostałością po Maurach), pysznych owoców morza, krajobrazów, oliwek, granatów i bardzo dobrych dróg.
Najbardziej zdziwiły mnie same hiszpanki, które dalekie są od wyglądu Penelope Cruz. W przerażającej większości są to otyłe panie, nastolatki i dziewczynki. Dziwi mnie to bardzo zwłaszcza, że dieta śródziemnomorska uchodzi za zdrową. Zdecydowanie bardziej dbają o siebie hiszpanie - chociaż Antoniów Banderasów też nie za wielu :)
Poza tym Hiszpania na kieszeń przeciętnego polaka (czyli moją, ale i nie tylko bo i Anglicy również narzekali) jest bardzo droga. W restauracjach należy uważać na to czy ceny zawierają podatek vat i pytać czy za obsługę "w ogródku" nie doliczą sobie ekstra opłaty. W sklepach przy zakupie picia - ceny tego z lodówki potrafią być aż o 70% droższe od tego samego napoju z półki.
Możecie też mieć problem z porozumieniem się po angielsku bo nawet recepcjoniści w hotelach nie zawsze się nim posługują.
Plaża w Nerji chociaż piękna, jest strasznie kamienista co utrudnia chodzenie, zwłaszcza jak kamienie się nagrzeją, dlatego warto wziąć odpowiednie obuwie. Woda o dziwo była dość chłodna, ale przy panującym upale nawet przyjemnie było się w niej zanurzyć :)

Nie zakochałam się w Hiszpanii chociaż cieszę się, że pojechałam bo to zawsze o jedno doświadczenie życiowe więcej.